Kapitan Paulone jest niewątpliwie jednym z prawdziwych patriotów, z tych, którzy dla Ojczyzny nie szczędzą sił, nie unikają trudów i cierpień, a nawet świadomie i dobrowolnie składają życie na Jej ołtarzu. Zginął 11 października 1943 roku w Oświęcimiu.
- - kpt. Tadeusz Paulone – ps. „Lisowski”
- - por. Szymon Pyrć – ps. „Jaskółka”
- - Władysław Duchnik – ps. „Duchniewski”
- - Józef Kulpa - ps. „Owoc”
- - Andrzej Kruczyński – ps. „Horodenko”
- - Michał Macko - ps. „Ryszard”
- - Adam Niesiołowski - ps. „Gawin”
- - Franciszek Sojka - ps.„Kajos”
- - Antoni Surdziel - ps. „Dzik”
- - Jan Zapała - ps. „Osa”
- - bracia Kołowscy.
Tak rozpoczęła się oficjalna działalność Ruchu Podziemia na Tymbarskiej Ziemi. Oczywiście, działalność ta miała miejsce już wcześniej. Przecież już 11 grudnia 1939 r. we dworze Zofii Turskiej major Szyćko, ps. Wiktor”, wraz z porucznikiem Janem Cieślakiem, ps. „Maciej” przyjęli przysięgę od rodziny Zofii Turskiej i niektórych pracowników jej dworu. Było to jednak działanie nieoficjalne. Natomiast od dnia 6 stycznia, po złożeniu przysięgi w domu Pyrcia, działalność ta stała się już oficjalną.
Kapitan Paulone działał bardzo aktywnie, jednakże był żołnierzem „z krwi i kości” i dlatego praca konspiracyjna nie dawała mu zadowolenia. On pragnął walczyć jak przystoi na żołnierza – otwarcie, z bronią w ręku. Postanawia więc przedrzeć się przez kordon graniczny i dotrzeć do tworzącej się Armii Polskiej na Zachodzie, której organizatorem i naczelnym wodzem był gen. Władysław Sikorski Rozpoczyna więc odpowiednie przygotowania – rozpoznanie terenu i możliwości przekroczenia granicy. W lutym robi już osobiste przygotowanie do wymarszu..
Znów pojawia się u ciotki Kapturkiewiczowej, która pomaga mu w skompletowaniu ekwipunku. W daszek czapki wszywa prawdziwe jego dokumenty. Fałszywe natomiast mają mu służyć jedynie „na wszelki wypadek” – w czasie przekraczania granicy.
Wreszcie nastąpiła najcięższa chwila dla Tadeusza i jego najbliższych – chwila pożegnania. Było to pożegnanie bardzo czułe, a zarazem bardzo bolesne – wszyscy bowiem podświadomie przeczuwają, że jest to ich ostatnie już spotkanie. Ciotka, ze łzami w oczach, błogosławiąc go na drogę, czyni znak krzyża świętego na czole i szepce modlitewne błaganie o szczęśliwą drogę, gorąco całuje jego czoło. Tadeusz równie gorąco całuje ręce cioci, dziękując za wszelkie dobro, jakie mu wyświadczyła w życiu i przeprasza za wszystkie kłopoty, jakie jej sprawił swoją obecnością i prosi o pamięć w modlitwie. Ciotka wręcza mu jeszcze specjalny kawałek chleba, tzw. „ułomek”, aby mu nigdy chleba nie brakowało (taki jest bowiem zwyczaj w tej okolicy). Tadeusz ruszył w świat – „w nieznane”.
Przerzut został ustalony przez granicę w Szczawnicy – w marcu. Tam też zameldował się – w określonym miejscu i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbył się bez żadnych przeszkód. Dalej jednak los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył przekroczyć granicę w Szczawnicy i wszedł na teren Słowacji, zatrzymany został przez tamtejszą, współpracującą z Niemcami, policję. Natychmiast powiadomiono placówkę gestapo w Nowym Sączu i wkrótce (w Muszynie) nastąpiło przekazanie Tadeusza przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli go do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas był przesłuchiwany i torturowany. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ, nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję przewiezienia go do Tarnowa, gdzie osadzono go w więzieniu i nadal prowadzono śledztwo. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go jednak za osobę niebezpieczną i wysłano do nowopowstałego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał tam numer 329. Był tam jednym z pierwszych więźniów i jednym z pierwszych działaczy konspiracyjnych walczących o wolność Ojczyzny.
Odnośnie aresztowania Tadeusza nieco więcej szczegółów przynosi również list jego narzeczonej, Romy Sygnarskiej, która pisze:
„Myśleliśmy, że Tadziowi się udało i czekaliśmy wiadomości z Węgier. Tymczasem 27 maja 1940 r. dostaję z Tarnowa kartkę, żeby przyjechać. Otóż okazuje się, że wszystkich złapano na Słowacji. Trzech kurierów, którzy mieli ze sobą różne rzeczy rozstrzelano na miejscu, majora i Tadzia wsadzono do więzienia, z którego wyłamali drzwi i uciekli. Następnie złapano ich i znowu wsadzono.”
Po otrzymaniu tych informacji Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego. Podobnie było, kiedy dowiedziała się, że wysłany został „do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu”. Jej starania, niestety, nie powiodły się. Odetchnęła jedynie nieco, kiedy w 1941 r. od jednego z więźniów, który zwolniony został z obozu, uzyskała wiadomość, że „Tadeusz pracuje w kartoflarni, a więc jest pod dachem i pracy nie ma ciężkiej”.
Natomiast w obozie – podobnie, jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie działać konspiracyjnie o wolną i niepodległą Polskę, mimo iż byli za drutami obozu, otoczeni zewsząd „stróżami” i „uszami” tych stróżów.
Dość szybko nawiązał kontakt z innymi więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy również postanowili na terenie obozu utworzyć komórkę Związku Walki Zbrojnej. I jednostka taka rzeczywiście powstała w lutym 1941 r.. Jej oficjalnym założycielem, a zarazem komendantem był płk Kazimierz Rawicz. Jednostka ta swą strukturę organizacyjną miała podobną jak w normalnych jednostkach wojskowych, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony, znalazł się również i kapitan Tadeusz Lisowski – pod takim bowiem nazwiskiem był zarejestrowany w obozie. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzysiężonych konspiratorów z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personelu z bloku 20, 21 i 28.
Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r. Jeszcze w końcu kwietnia 1943 r. „Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został do obozu koncentracyjnego w Dachau na kurs „prowadzenia księgowości kuchni” (wykaz uczestników kursu podany jest w załączniku). Po powrocie zaś, z kolei on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego Auschwitz- Birkenau – Zofii Posmysz.
Te spotkania miały wielkie znaczenie, tak dla Tadeusza Paulone, jak i dla Zofii Posmysz – późniejszej warszawskiej dziennikarki. Bardzo pięknie i dość szczegółowo opisała to w swym opowiadaniu pt. „Chrystus oświęcimski”, zamieszczonym w kwartalniku literackim „Wyspa” (marzec 2008). Oto wyjątki z opowiadania:
„Tego pamiętnego dnia Aufserherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim „biurku”... powiedziała: „Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi.”
Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329.(...) Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności. (...) Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co trafiłaś”? Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydawało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia.
Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki naszej pracy. „Also, wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież...
To było ich pierwsze spotkanie.
„Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść”?, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawało prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc... zrozumiał widać moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. ”Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję, że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS”.
Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: „Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.”
Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci . Jak się okazało było to najważniejsze spotkanie.
„I tak nastąpiło trzecie a zarazem i ostatnie widzenie. I to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstarke na kaszę, na mąkę, czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś takiego jak Auschwitz...” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi od szatana, nie od Boga.”. Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (...) Koło zagrożonego wybuchem kotła trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i przenieś go do wolności”.
To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła we włosach, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej – „Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez szyby pod sufitem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.”
Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paulone z Zofią Posmysz – więźniarką numer 7566, bezpośrednie spotkanie „oczy w oczy”. Kontakt jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany w obozach i więzieniach – grypsy. W swym opowiadaniu pani Zofia wspomina również i o nich:
„W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniu i unoszącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym.(...) Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym co pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz i to co napisał, w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” – słowa zasłyszane nie wiedzieć gdzie i kiedy.
Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, czy był wolny, czy żonaty. Był. Istniał. (...) Tak to było.
Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą wpatrywałam się uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: „Bądź wola Twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz.”. Ten gryps był ostatni.
Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” Nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę.
Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”.
Kapitan Tadeusz Paulone został aresztowany. W jaki sposób gestapo poznało właściwe nazwisko „Lisowskiego”, nie jest wyjaśnione Jedni twierdzą, że był to przypadek – jakiś więzień, pochodzący z okolic Limanowej, poznał go i w okrzyku powitalnym zawołał: „Paulone! Co ty tu robisz?” Usłyszał to jeden z SS-manów i wiadomość przekazał gestapo, które aresztowało Tadeusza, od wielu miesięcy poszukiwanego.
Ludwik Kowalczyk – więzień oświęcimski numer 121336, który w tym czasie pracował w obozowym szpitalu jako pielęgniarz, w swym „Kompendium o Oświęcimiu”, w rozdziale „Szpicle”, na str. 36, pisze: „Olpiński zadenuncjował Lisowskiego z Tymbarku, który był członkiem organizacji podziemnej w Auschwitz („Paolone”). Odbyło się to tak: Boger powitał Lisowskiego w bunkrze 11 słowami: „Guten Abend Herr Leutnant Paolone”, po czym Lisowski został rozstrzelany”.
A w trakcie dalszego opisywania życia w obozie podaje:
„W połowie września 1943 roku aresztowano 74 polskich oficerów z HKB – Rudolfa Diem, Ksawerego Dunikowskiego, Władysława Frjkiela, Stefana Frolicha (kapo z Schreibstuby), Edwarda Hulka, Kazimierza Kowalczyka, Hermana Langbeima, Henryka Sokołowskiego, Ludwika Worla, Paula Wienholda. Tadeuszowi Lisowskiemu udowodniono, że był zawodowym oficerem Wojska Polskiego i że się nazywa Paulone. 11 października 1943 wywołano tych więźniów i rozstrzelano na bloku 11”.
Natomiast Ludwik Rojewski – również więzień Oświęcimia – opisuje śmierć kapitana Paulone w swej książce pt. „Oświęcim w systemie RSHA” na stronie 111:
„Sprawa wojskowych w Oświęcimiu: 25 września 1943r. w sobotę, po apelu wieczornym, wyczytani zostali przez blokowych różnych bloków więźniowie, których zaprowadzono przed kuchnię.
43 ludzi, pełnych wzruszenia, niespokojnych o swój los. – Polityczny oddział w obozie – to zły znak – to na pewno śmierć. – Oskarżenie wypłynęło od Bogera. – Krwawy zbir rzucił pod adresem tych ludzi oskarżenie, za które grozić mogła tylko śmierć. Oskarżeni o spisek wojskowy wewnątrz obozu. Płk Dziana, płk Gilewicz, mjr Bończa i kapitan Lisowski –Paulone, jako główni oskarżeni byli zamknięci tydzień wcześniej – a teraz pozostałych zamykali do bunkra, by rozprawić się jak należy (płk Stamirowski, adw. Szumański, kpt. Keler i wielu, wielu innych). – Śledztwo trwało 16 dni – 16 dni męki i świadomości, że stąd się nie wraca. – Pamiętam słowa wyryte w celi 18-ej, celi śmierci: „Ci, którzy weszli tutaj porzućcie wszelką nadzieję.”
Piekło tam było przez te 16 dni. – Ile to razy wyciągały te zbiry naszych towarzyszy i prowadziły pod „ekran”. – Nie wszyscy byliśmy przesłuchiwani. Zbyszek Mosakowski (był tydzień w obozie), Karol Karp nr 626, Antek Szczulak, Henryk Kalinowski i wielu innych, bez przesłuchania, bez badania poszli pod ekran 11 października. (Ekran – podobny do kinowego tylko czarny pod tą ścianą rozstrzeliwań). Tylko przypadek zrządził, że nas dwunastu zostało zwolnionych – dlaczego – trudno powiedzieć. Przecież szło zbirom o zniszczenie inteligencji polskiej, ewentualnych kierowników - przypuszczalnej samoobrony więźniów. I tak właśnie 11 października, między godziną !0,20 a 11,00, gdy kilku z nas czekało w politycznym, dokąd prowadzono z bunkra – nasz los jeszcze niepewny – w tym czasie rozprawiali się w krwawy sposób z ludźmi nieprzesłuchiwanymi, których winą mogło być tylko to, że byli Polakami. Inni przesłuchiwani: jak Gilewicz, Woźniakowski, Szumański, Lisowski -Paulone – bronili się tak samo jak i my przed zarzutem spisku wojskowego – ich odpowiedzi i wyjaśnienia były bez znaczenia. Sprawa zanim powstała, była przesądzona.- Wyrok śmierci na kilkudziesięciu ludzi – to gwarancja spokoju w obozie.
Jako pierwsi szli pod ekran płk Dziana i kpt Tadeusz Lisowski – Paulone. Szli jak przystało na żołnierzy. Gdy podeszli pod ekran, Dziana zwrócił się do katów – wykonujących wyrok śmierci, Steiwitza i Mauzena z prośbą o niestrzelanie w tył głowy z „wiatrówki”, lecz jak do żołnierzy z pistoletów i prosto w twarz. Widać, że docenili odwagę tych żołnierzy, bo uwzględnili ich prośbę. Paulone jeszcze krzyknął: „Niech żyje Wolna i Niep... i to było ostatnie jego słowo.
Zginęli jak żołnierze, jak wierni synowie Tej, co nie zginęła.”
W kilka tygodni po akcie rozstrzelania, 20 listopada 1943 r., w obozie sporządzono akt zgonu Tadeusza Lisowskiego, w którym wpisano: „Tadeusz Lisowski, syn Franciszka Lisowskiego i Julii Lisowskiej, z domu Homa, ur. 23 lipca 1909 r. w Krzywczycach koło Lwowa, zmarł 12 października 1943 r. na zapalenie opłucnej i płuc, co stwierdził doktor medycyny w Oświęcimiu (podpis nieczytelny).” Akt ten przesłano do wiadomości rodzinie Tadeusza Paulone.
Tak zakończył swą ziemską wędrówkę jeden z naszych bohaterskich rodaków – gorący patriota, który świadomie złożył na ołtarzu Ojczyzny najcenniejszy skarb – własne życie, dając w ten sposób przykład innym, jak należy żyć i postępować, w imię wyższych idei oraz wspólnego dobra, jakim jest Ojczyzna.
Panią Zofię Posmysz – więźniarkę z obozu kobiecego, którą Tadeusz uczył buchalterii kuchennej – o aresztowaniu „Lisowskiego” oficjalnie poinformowała jej „opiekunka” z SS, o czym pani Zofia pisze w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”:
„Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej nią zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwienie „z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył”. Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz.” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała:„Na, pass bloss(?) auf. Er wurde verhaftet”.(...)
Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufscherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka.
„Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl” zapadło mi w pamięci na zawsze.
To była także Aufseherin Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS.”
Tadeusz Lisowski – Paulone został rozstrzelany, wydawać by się mogło, że ten epizod w życiu Zofii Posmysz został zakończony. A jednak nie. Pozostała jeszcze sprawa medalika, który otrzymała od niego ze słowami: „Strzeż go, donieś do wolności”. Tu rozpoczyna się nowa historia związana z tymi osobami – Tadeuszem, ofiarodawcą i Zofią, która pragnęła spełnić jego prośbę, donieść medalik do wolności. Oto fragmenty „Chrystusa Oświęcimskiego”, dotyczące tej historii:
„Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.”
I dalej:
„(...) Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufscherin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery. Wpadł do baraku z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!” ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.
Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. Jak? Jak to zrobiłaś?” Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił drugi”.
Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?
Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrück i Neustadt Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.”
Na tym jednakże nie kończy się historia medalika. Pani Zofia była dociekliwa i postanowiła poznać bliższe okoliczności jego powstania. Kto i kiedy go wykonał – i to w Oświęcimiu Jak trafił do rąk Tadeusza i dlaczego przekazał go właśnie jej z prośbą –„Donieś do wolności”. Rozpytuje znajomych więźniów z Oświęcimia, a także jubilerów, jednakże – zdaje się – bezskutecznie. Wszystko jednak ma swój czas. Po sześćdziesięciu latach – na prośbę kustosza muzeum Auschwitz-Birkenau – pani Jadwigi Dąbrowskiej – przyjechała znów do Oświęcimia, by wziąć udział w nagraniu filmowej relacji z pobytu w karnej kompanii w Budach. I oto dalsza relacja pani Zofii:
„Medalik został sfotografowany w archiwum – Muzeum gromadzi eksponaty tego rodzaju, przejawy twórczości więźniów. Pani Jadzia Dąbrowska, przejęta jego historią, przyrzekła dołożyć starań, aby ustalić, kto go wykonał.
Dzięki jej pośrednictwu poznałam panią Hannę Ulatowską, profesora uniwersytetu w Dallas, również była więźniarką Auschwitzu, dokąd jako jedenastoletnia dziewczynka trafiła z powstania warszawskiego wraz z matką i bratem. Pani Hanna pisze pracę na temat twórczości więźniów, stąd jej częste wizyty w Muzeum w Auschwitz-Birkenau, a także spotkania z byłymi więźniami. Okazało się, że pani Hanna zna kogoś, kto mógłby coś wiedzieć na temat oświęcimskiego medalika z Chrystusem, bowiem w obozie zatrudniony był w pracowni, nazwijmy to artystycznej, w której więźniowie wyrabiali dla esesmanów różnego rodzaju przedmioty, dzieła i dziełka, poczynając od płaskorzeźb, drzeworytów, figurek, obrazów, a kończąc na biżuterii wytwarzanej z zagrabionych na rampie złotych monet. Ten ktoś mieszka w Gdańsku, jest rzeźbiarzem, twórcą kilku pomników. Nazywa się Tołkin. Pani Hanna (...) spotyka się także z Tołkinem, właśnie ze względu na jego obozowe losy. Zagadnie go o medalik z Chrystusem. (...)
Boże Narodzenie roku 2004. (...) Spotykamy się z panią Hanią. I słyszę, że Wiktor Tołkin bardzo się moim medalikiem zainteresował: jaki ma kształt? Czy nie ryngrafu? Ile uchwytów? Jeden, dwa? I wyraził pragnienie zobaczenia go. Cóż, że leży w szpitalu? Prosi żebym przyszła..(...)
Wiktor Tołkin. Szczupły, siwowłosy, o pociągłej, zaskakująco młodej twarzy. Ile też lat miał tam? Padają rytualne między byłymi więźniami pytania: ilu cyfrowy numer, Auschwitz główny, czy Birkenau, blok, komando? Gdy słyszy nazwisko ofiarodawcy, nieruchomieje. „Lisowski? Paolone? Od niego pani dostała?” Jest zelektryzowany. „To by się zgadzało” mówi raczej do siebie, ledwo dosłyszalnie. Podnosi medalik do oczu, ręce mu drżą, drży głos”. „Paolone...To przecież on umożliwił mi...Byłem w kartoflarni, on był zastępcą kapo. Sprawnie mi szło obieranie, to sobie czasem pozwalałem na jakąś przyjemność – raz i drugi wyrzezałem w brukwi figurkę. Zobaczył to, powiedział „masz zdolności” i spowodował, że dostałem się do takiej grupy plastyków...”. Milknie, bardzo wzruszony. „Nieodżałowany człowiek...” W drżących palcach obraca medalik, znów go podnosi do oczu. „Jeszcze jeden podobny wykonałem z Matką Boską. Też dla niego”.
Nagłe rozwarcie w pamięci luku: stolik z buchalteryjną księgą, wyciągnięta nad nią dłoń, a na niej...tak, na niej dwa medaliki. „Wybierz, który wolisz”. Teraz i mnie drży głos. „Wiem, widziałam ten medalik. Otrzymała go koleżanka o imieniu Ellen.”
Wiktor Tołkin. To jego palce, jak „rylec pisarza biegłego” wyrysowały w srebrnej blaszce bolesną twarz Chrystusa. Chrystusa Oświęcimskiego.”
Tak kończy się opowiadanie pani Zofii Posmysz o Chrystusie Oświęcimskim i o Tadeuszu – kapitanie Lisowskim – Paulone.
Wróćmy jeszcze do cytowanego już listu narzeczonej Tadeusza, a pisanego z francuskiej miejscowości Hauteville (wysłanego 20 września 1946 roku) do Argentyny, gdzie mieszkała matka kapitana. W poniższym cytacie wspomina o tym, w jakich okolicznościach trafiły do niej ostatnie pamiątki po narzeczonym:
„Przy egzekucji był atleta cyrku Staniewskich, który był strażnikiem bunkra. Wieczorem przed rozstrzelaniem, gdy Tadeusz wiedział, że śmierć mu pisana, postarał się o przemycenie do p. Br. Budyna książeczki i medalika z prośbą o doręczenie mnie. „To są jedyne rzeczy, które mogę jeszcze mej narzeczonej posłać”.
Ostatnim jego życzeniem było, aby jego przełożeni dowiedzieli się, „że nie przyniósł ujmy mundurowi, który nosił i nie zawiódł oczekiwania jakie jego przełożeni w nim pokładali”. Jak więc Pani widzi umarł jak wielki Polak z myślą nie o rodzinie, i nie o mnie, ale o Polsce.”
I dalej wyznaje pani Roma:
„Byłam z nim przez siedem lat związana i bardziej może związało mnie z nim więzienie, niż okres szczęścia, jaki z nim przeżyłam. Bardzo być może, że ja też kiedyś znajdę kogoś, kogo będę mogła nazwać swoim mężem, niemniej jednak wątpię abym znalazła kogoś, kto stałby tak wysoko jak Tadzio. Tacy idealiści jak on nieczęsto się trafiają i gdy w dzisiejszych czasach przyglądam się różnym ludziom, widzę dokładnie różnicę między nim, a innymi. Widziałam ją zresztą zawsze.”
W dalszej części listu pani Roma pisze, że spotkała osoby, które twierdziły, że Tadeusz nie został rozstrzelany, a jedynie wywieziony z karnym transportem do innego obozu. Czekała więc na jakieś pomyślne informacje. Kiedy jednak okazało się, że rozstrzelanie w Oświęcimiu było faktem, postanowiła przesłać matce Tadeusza jego książeczkę do nabożeństwa, pisząc:
„To jest rzecz, która towarzyszyła mu i była pociechą we wszystkich cierpieniach i zwątpieniach życia obozowego. Oblałam ją kiedyś łzami, szczególnie, gdy odczytywałam najbardziej zniszczone miejsca – Litanię do Matki Boskiej i modlitwę duszy opuszczonej przez wszystkich. Trzy i pół roku więzienia niemieckiego to niemało i ma Pani rację mówiąc, że przeszedł przez piekło. Do przetrzymania pomogła mu książeczka, którą przesyłam Pani oraz głęboka wiara w Boga i umiłowanie słuszności sprawy. Chciałabym bardzo aby żył bez względu na to, czy zostałby moim mężem, czy nie, uważam bowiem, że odrodzenie naszego narodu, a może nawet całej ludzkości leży w ludziach podobnych jemu.
Przepraszam, ze list jest tak długi, ale nie chciałam go pisać na raty. Wolę mieć to już poza sobą. Już trzy lata prawie po śmierci Tadeusza, ale zawsze takie roztrząsanie jego życia jest dla mnie bolesne i wstrząsające, tym bardziej, że długo w nią nie wierzyłam”.
Jakże niezwykłe i bogate przeżycia opisuje pani Roma – od bardzo bolesnych, jakich doznała, poprzez te najserdeczniejsze. Dzięki temu listowi wyraźniej widzimy postać kapitana Paulone i jego narzeczonej - Romy Sygnarskiej, a także rodziny Tadeusza – tej w Tymbarku i tam w dalekiej Argentynie, w której, mimo upływu tylu lat, nadal trwa pamięć o tych, którzy już odeszli oraz – przechowuje się po nich pamiątki jako bezcenne skarby, czego najlepszym dowodem jest zachowany i przesłany nam list pani Romy, która pisała go ponad 60 lat temu.
Dzięki tym pamiątkom i życzliwej pamięci wielu osób, możemy poznać nie tylko Tadeusza Paulone, ps. „Lisowski”, ale także i wiele innych postaci, jakie związane zostały z jego życiem Trudno tu wymienić wszystkich, by oddać im hołd i cześć – za trwanie w polskości mimo cierpień i upokorzeń, jakich doznawali w czasie okupacji, a szczególnie w czasie przebywania w obozach. Widzimy jednakże, że życie ich nie poszło na marne, że dzięki nim nasza Ojczyzna znów cieszy się wolnością. Że, dzięki nim, wielu ludzi „uszlachetniło” się, odzyskało swą „ludzką twarz” – choćby Aufseherin Annelisa Franz, kiedy wobec pani Zofii wypowiedziała: „Schade um den Kerl”.
Ile to wątków związanych jest z jednym życiem, w cudowny sposób łącząc się w logiczną całość. Ile jest tu do przemyślenia, ile wzorów do naśladowania i ile pytań, na które nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Warto jednak postawić jeszcze jedno związane z kapitanem Paulone – oświęcimskim więźniem – czy Tadeusz musiał zginąć w obozie?
Przecież miał w rodowodzie pochodzenie włoskie, Włosi zaś w tym czasie byli sprzymierzeńcami Niemiec. Gdyby to ujawnił i okazał nieco skruchy, powiedział, że on także pragnie służyć idei Hitlera i Mussoliniego – zapewne zostałby ułaskawiony. Może zostałby jedynie wcielony do jakiejś jednostki wojskowej na froncie, by nadal walczył – lecz już po drugiej stronie. Iluż to było takich. Być może i on tak myślał i rozważał, jednakże tak nie postąpił. Czuł się bowiem obywatelem polskim, patriotą i dlatego poddał się cierpieniom, a w końcu życie swe złożył na ołtarzu Ojczyzny.
Składając cześć Jego pamięci pragniemy wyrazić pragnienie, by dla nas wszystkich – szczególnie zaś dla młodych, był wzorem do naśladowania.
Opracowanie: Stanisław Wcisło



